W_048
Wyobraź sobie, że jesteś Antkiem - dopisz zakończenie.
Gdy straciłem z oczu sylwetkę mojej matki i Andrzeja,
którzy skryli się za pagórkiem, zrozumiałem wreszcie, że oto porzuciłem
dom i ruszyłem w drogę, której końca nie sposób było przewidzieć. W kieszeni
brzęczały mi miedziane monety, które dostałem od matki - razem jeden rubel,
zaś na plecach niosłem torbę, o której nie mogłem powiedzieć, żeby mi specjalnie
ciążyła. Szedłem przed siebie, krok za krokiem, nie wiedząc zupełnie, ile
zajmie mi dotarcie do najbliższego miasta. Miałem tylko nadzieję, że droga
nie skończy się niespodziewanie w polu.
Okazało się, że wędrówka nie była ani specjalnie
długa, ani krótka i zajęła mi w sumie trzy dni. Raz przespałem się u gospodarza
w stodole, raz na łące i trzeciego dnia zjawiłem się w mieście. Choć, jak
się później okazało, było to raczej małe miasteczko, to jednak tego pierwszego
dnia zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie. Chodząc i rozglądają się dookoła
trafiłem w końcu na rynek, gdzie tłumy ludzi przekrzykiwały się nawzajem,
próbując coś sprzedać lub kupić. W życiu nie widziałem tylu różnych przedmiotów,
których przeznaczenia często nawet nie znałem.
Chodząc od jednego stoiska do drugiego wypatrzyłem
w pewnym momencie wspaniały kozik i dłuto. Nie zastanawiając się długo
dopadłem do sprzedawcy i spytałem o cenę. Zupełnie wyleciały mi z głowy
słowa matki, która prosiła, abym pieniądze wydał na jedzenie, gdy będę
głodny. Już więc sięgałem po pieniądze, by zapłacić za nowe narzędzia,
gdy z przerażeniem odkryłem, że moja sakiewka (a właściwie gałgan, w który
matka zawinęła miedziaki) zniknęła. Miała to być dla mnie pierwsza, jakże
gorzka nauka o życiu w mieście. Ktoś korzystając z mojego roztargnienia
okradł mnie!
Zostałem w ten sposób bez pieniędzy w obcym mieście.
Nie było tu żadnej stodoły, w której mógłbym się przespać za darmo; nie
mogłem sobie kupić jedzenia; krótko mówiąc, byłem w sytuacji bez wyjścia,
lecz postanowiłem nie wracać do wsi. Usiadłem na jakimś kamieniu i zacząłem
bawić się patykiem, jaki znalazłem. Patyk był dość gruby, więc spróbowałem
coś z niego wyrzeźbić. Nie udało się, ale wkrótce znalazłem lepszy kawałek
drewna, przez kogoś najwyraźniej porzucony. Rzeźbiłem, niewiele się nawet
nad tym zastanawiając. Nie zauważyłem, że od kilku minut przyglądał mi
się pewien człowiek, który w końcu do mnie podszedł i zagadnął.
- Cóż ty robisz chłopcze w tym mieście, nie widziałem
cię tu nigdy przedtem?
Teraz dopiero go dostrzegłem - był wysoki, lecz przygarbiony, miał
czarne włosy i duży nos. Nie wyglądał zbyt groźnie, więc odparłem:
- Przyjechałem szukać nauki i pracy, proszę pana.
- A kim być chciał być? - jego głos zdradzał pewne
rozbawienie, ale również zainteresowanie.
- Ja chcę budować młyny, proszę pana!
- Młyny, powiadasz... To ciekawe, bardzo ciekawe.
Przyglądałem ci się przez chwilkę i widzę, że nieźle radzisz sobie z dłutem,
choć chyba nikt cię nie uczył rzeźbienia, co?
- Nie, proszę pana. Sam się wszystkiego nauczyłem.
Nie wiedziałem, czego właściwie ode mnie chciał, ale zagadka się zaraz
wyjaśniła.
- A nie chciałbyś chłopcze zostać moim czeladnikiem
w zakładzie stolarskim, na razie na próbę? Akurat zwolniło się miejsce,
a ty najwyraźniej masz w rękach dar. Szkoda byłoby go zmarnować, nie sądzisz?
Aż zaniemówiłem z wrażenia, po czym zdołałem tylko potrząsnąć głową
na znak, że się zgadzam. Roześmiał się i powiedział:
- A więc załatwione. Mój zakład jest tam, po przeciwnej stronie rynku.
Pójdź tam i powiedz, że cię przysłałem, a moja żona pokaże ci miejsce
do spania i da coś do jedzenia. Wyglądasz na głodnego...
[ML]