
Wyrwać ich z bramy
Obskurna brama na warszawskiej Pradze. Czterech łysych wyrostków z rękami w kieszeniach pali papierosy i godzinami wyczekuje. Mieszkańcy okolicznych kamienic nie mają wątpliwości na co: szukają tylko okazji do rozróby. Najważniejsze, aby coś się działo. Fajnie jest podpalić drzwi siedziby ogniska TPD-owskiego, gdy w środku przebywa mnóstwo maluchów, albo okraść przychodzące tam dzieciaki. "Dobrze", gdy umknie się przed policyjnym radiowozem, gdy płonie kolejny śmietnik, gdy znika wycieraczka. A już wielkim szczęściem jest znalezienie opuszczonego mieszkania - można wtedy pić i palić bez ograniczeń. W ostateczności zająć jakąś piwnicę i tam założyć "metę". I znosić towar ukradziony w pobliskim Carrefourze, torebkę wyrwaną starszej pani, telefon komórkowy pijanemu. W bramach wystają nie tylko nastolatki. Gdy idą "na włam": obrobić samochód albo mieszkanie, młodsze dzieciaki ustawiają na czatach.
O, nasz Tomek!
Tomka Ciszewskiego znają tu prawie wszyscy. Przechodząc obok praskich bram często słyszy: o, nasz Tomek! Znak, że go lubią. Ba, nawet szanują, bo wykonują coś na kształt ukłonu. Ale gdy pyta, czy pójdą z nim na komputery, kręcą głowami: co to, to nie. Wolą sobie tak postać. A Tomek nigdy nie jest nachalny. Gdyby zbyt natarczywie namawiał, mógłby stracić raz na zawsze ich szacunek i zaufanie. Niekiedy dzieje się odwrotnie - to stacze go zaczepiają i pytają, czy mogą przyjść na jego zajęcia.
Najważniejszy jest pierwszy kontakt, nawiązanie rozmowy. A to nie jest łatwe. Trzeba porozumiewać się ich slangiem, a przede wszystkim mieć coś atrakcyjnego do zaoferowania (nigdy pieniądze!). I podstawowa zasada: nie ganić, podejść życzliwie. Oni wyczuwają najmniejszy fałsz.
- Wyławianie z bram nie zawsze się udaje. Gdy pytam, co tam robią, pada odpowiedź: czekam na kolegę. Ale częściej słyszę: nudzę się. Rolą pedagoga podwórkowego jest docieranie do liderów grup nieformalnych i wciąganie właśnie ich do ognisk TPD-owskich, bo za nimi pójdą inni - wyjaśnia Tomek.
Gdy w wieku 19 lat po raz pierwszy wyjechał na kolonie TPD jako wychowawca, był ledwie 3-4 lata starszy od swoich podopiecznych. Imponował im. Młody, wysoki, wysportowany, znał się na komputerach. Poza tym był otwarty, szczery, nigdy nie zadzierał nosa. Po latach wspomina, jak bardzo w pracy z młodzieżą pomagała mu intuicja i... wygląd.
Jako 22-latek ukończył SN i zaczął pracować w TPD przy ul. Wileńskiej jako instruktor sportowy. Wtedy był już streetworkerem, choć nikt tak nie nazywał tego, co robił. Gdy po lekcjach zostawał z uczniami na boisku pograć w piłkę, dołączali do nich chłopcy z okolicznych bram. Tomek po jakimś czasie był rozpoznawany w ich światku.
- Na początku "brałem" ich na sport. Z czasem prowadziłem do pracowni komputerowej w szkole, w której pracowałem. Po zajęciach odprowadzałem ich do domu. Zdarzało się, że wchodziłem do środka, bo rodzice kupili komputer i chłopak chciał mi go pokazać. Poznawałem rodzinę i znajomych, którzy z ciekawością wypytywali, kim jestem. A kiedy raz i drugi udało mi się załatwić bilety na mecz Legii, autokar do Kampinosu albo wyjście na żużel, rozeszło się po okolicy, że z tym kolesiem można się za darmochę nieźle bawić. Z czasem nawiązałem współpracę z pewnym księdzem i wspólnie organizowaliśmy spartakiady - wspomina Tomek.
Ale nie tylko z bram i ulicy rekrutują się jego podopieczni. Gdy po szkołach, w których pracował, rozniosło się, czym się zajmuje po lekcjach, pedagodzy podsyłali mu tak zwane trudne przypadki. Nieraz słyszał: nie radzimy sobie, niech pan go włączy do grupy terapeutycznej. Włączał. Czasem jego praca kończyła się sukcesem, czasem porażką.
Zabierał takie dzieci do ognisk TPD. Szczególnie dla młodszych są one namiastką domu, bo mogą tu dostać trochę ciepła i miłości. Tomek staje się wujkiem, a wychowawczynie ciociami. Pobyt w takiej "rodzinie" daje pewność, że przynajmniej od godziny 15 do 19 dzieci nie będą stały w bramie. Albo bawiły się w złodziei i policjantów. I najważniejsze, w świetlicy dostaną posiłek, często jedyny w ciągu dnia.
- W poniedziałki dzieci są tak głodne, że aż przykro patrzeć. Kanapka zjedzona w ognisku to dla wielu z nich pierwszy syty posiłek po weekendzie - opowiada Tomek.
W soboty i niedziele organizuje dla nich festyny sportowo-rekreacyjne, rajdy piesze do Kampinosu, spacery do parków, współpracuje z klubem rowerowym "Trybik". Zabiega o sponsorów. Jak żebrak wyciąga rękę po każdy datek. Ale efekty są imponujące. Dość wspomnieć, że przed ostatnim festynem wraz z kilkoma wolontariuszami przez 6 godzin sortował paczki z podarkami dla dzieci. Miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego dostały piórniki z pełnym wyposażeniem, plecaki, gry, misie, czapki, słodycze
Dla dzieci z ulicy Wileńskiej w Warszawie to właśnie prezenty, a nie konkurencje sportowe i inne festynowe atrakcje, są najważniejsze.
Tomek ma dobry kontakt z ośrodkiem sportowym znajdującym się tuż obok Zespołu Szkół nr 45, w którym uczy informatyki. Raz w tygodniu, w poniedziałki, zabiera na basen na przemian dzieci z ognisk TPD przy ulicach: Kępnej, Białobrzeskiej i Wileńskiej. Od początku grudnia będą mogły korzystać z kręgielni. Czasami uda mu się załatwić jakiś darmowy bilet do kina czy do teatru.
Po lekcjach biegnie po ogniskowiczów i przyprowadza ich do swojej pracowni na komputery. Dla większości z nich to jedyny kontakt z wirtualnym światem. Tomek z anielską cierpliwością odpowiada na wszystkie pytania. Uczy zasad bezpiecznego korzystania z czatu, instaluje rozmaite gry i programy edukacyjne. Dzięki jego zajęciom dzieci uczą się pisać, poprawiają czytanie. W końcu tworzą własne blogi, czyli pamiętniki internetowe, zakładają strony www. Uwielbiają to. Ktoś ubiera wirtualną lalkę Barbie, inny korzysta z gadu gadu. Powszechna radość.
Do niedawna jego grupy składały się z dzieci w różnym wieku. Ale od czasu, gdy na boisku szkolnym dwóch wyrostków, którzy dopiero co opuścili poprawczak, rozbiło na głowie podopiecznego butelkę, podjął decyzję, że będzie zajmował się tylko dziećmi młodszymi - od czwartej klasy podstawówki do trzeciej gimnazjum, a w grupie nie będzie więcej niż 10-12 osób. Ilekroć musiał stawać jako rozjemca między łapiącymi się za łby praskimi wyrostkami, nie wiedział, jak to się skończy. Na Pradze nie ma litości. Nie jesteś stąd, to się nie wtrącaj. Tomek "się wtrącał". Dlatego straszono go nożem, słyszał: nie pokazuj się u nas, bo nie pożyjesz, żywy stąd nie wyjdziesz itp. Został streetworkerem, bo wyrósł w podobnym środowisku, od podszewki zna jego problemy. Dzięki temu, że wychowująca go samotnie matka pracowała w TPD, miał kontakt ze świetnymi wychowawcami.
- Jak widać wyrosłem na ludzi. Swoją pracą spłacam dług wdzięczności wobec towarzystwa. Poza tym
lubię patrzeć, jak dzieci się uśmiechają - mówi pogodnie Tomek.
Skazani na Pragę
Dzieci z Pragi trudno namówić na zwierzenia. Są neurotyczne, wycofane albo wręcz przeciwnie - agresywne. Trzeba uważać na to, co mówią. Przed beznadziejną rzeczywistością uciekają w fantazjowanie. Że tata jest w Belgii i wkrótce zjawi się z workiem pełnym prezentów, a mama pracuje w świetnej firmie. W rzeczywistości tata siedzi w więzieniu, mama codziennie upija się do nieprzytomności. Ale taka prawda z trudem przechodzi przez gardło.
Zdarza się, że sami rodzice przyprowadzają dzieci do świetlic. Szczególnie samotne matki, które są bez pracy i żyją tylko z chudziutkich alimentów oraz z tego, co uda się zarobić na czarno.
Tak jak pani Magda, która do świetlicy TPD przy ul. Wileńskiej zapisała dwoje dzieci. Mówi chętnie, ale zastrzega sobie anonimowość.
Bije od niej pokora i życiowa mądrość. Skoro jej nie stać na zakup mieszkania w innej dzielnicy, musi zrobić wszystko, aby ocalić własne dzieci od praskiej zarazy. Bo przecież doskonale zdaje sobie sprawę z tutejszej patologii.
- Dlatego przyprowadzam dzieci do ogniska. Mają tu zorganizowany czas i świetną opiekę. To daje mi nadzieję, że wyrosną na przyzwoitych ludzi. W miarę możliwości staram się pomagać paniom opiekunkom. Nie finansowo, bo na to mnie nie stać, ale kiedy ginęły różne rzeczy ze świetlicy, chodziłam do okolicznych chłopców, błagałam, aby więcej nie okradali biednych dzieci. Poskutkowało - opowiada kobieta.
Gorąco zachęca inne matki, aby przyprowadzały do świetlicy swoje dzieci. Dzięki temu mają zorganizowane święta Bożego Narodzenia, Wielkanoc, Dzień Dziecka. Dostają tu prezenty, o których w domach nawet nie mogłyby marzyć. I co dla wielu najważniejsze, dostają posiłek.
Inna matka, młodziutka dziewczyna, tłoczy się w małym mieszkaniu z matką, trzema braćmi i trójką własnych dzieci. Przyprowadza je do ogniska, aby miały kontakt z rówieśnikami.
- Nie stać mnie na przedszkole. Najstarsza córka lubi tu odrabiać lekcje, bo zawsze pomaga jej pani albo starszy kolega. Dlatego całym sercem jestem za świetlicami. Na Pradze powinno być ich więcej - przyznaje.
Inne oblicze sukcesu
Czasem praskie dzieci popadają w konflikt z prawem w sposób absurdalny. Przykład? Nastolatek ukradł z Carrefoura trochę słodyczy. Nikt z nim nie porozmawiał, nie zapytał, dlaczego to zrobił. Ochroniarze go poszarpali, od razu zjawiła się policja. Odbyła się sprawa karna i dzieciak ma kuratora do 21 roku życia. Albo inny przypadek. Dziecko podjadało w sklepie kapustę kiszoną i winogrona. Kara podobna.
Takie sytuacje pokazują, że obecnie największą zmorą Pragi jest ubóstwo. Biedę potęgują choroby w rodzinach, brak pracy, niezaradność życiowa.
Dlatego dla Tomka "sukces" dzieci z praskich zaułków ma trochę inny wymiar.
- Cieszę się, ilekroć widzę mojego wychowanka trzeźwego, spacerującego z żoną i dzieckiem. Tu nie wypada pytać o studia i karierę - przyznaje Tomek. Z dumą wylicza sukcesy dzieci z ogniska przy ulicy Wileńskiej: Jarek prowadzi własną firmę montującą okna, Ania jest fryzjerką, Grześ - kucharzem, Kasia została kaletniczką, Irmina z domu dziecka ma córeczkę i pracuje w biurze Carrefour. Ale też boleśnie przeżywa porażkę: Paweł "wpadł" w heroinę, choć podobno był na trzyletniej terapii i jakoś sobie teraz radzi.
BEATA IGIELSKA
|