Połamane szczeble
Grażyna Urszulik od trzech lat zastanawia się, dlaczego nie może być nauczycielem ze wszystkimi uprawnieniami. O wiele od niej młodsze koleżanki cieszą się dyplomowaniem, a ona, baba po pięćdziesiątce, ledwo dochrapała się stopnia nauczyciela kontraktowego.
Z punktu widzenia obowiązującego prawa oświatowego pani Grażyna ukończyła niewłaściwą uczelnię. Jest absolwentką Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego - Akademii Rolniczej w Warszawie z tytułem mgr inż. ekonomiki rolnictwa. Od początku jednak ciągnęło ją do dydaktyki. Najpierw więc, pracując jeszcze w Kombinacie PGR na Śląsku, została opiekunem praktyk studenckich, potem została nauczycielem przedmiotów zawodowych w szkole przyzakładowej. W ten sposób "uzbierała" prawie 7 lat nauczycielskiego stażu. Kiedy w 1990 roku PGR-y zatrzęsły się w posadach, a ona była już matką dwóch synów, przeszła do szkoły podstawowej w rodzinnej miejscowości męża, gdzie Urszulikowie zamieszkali. Uczyła biologii, plastyki i techniki.
- Tam po raz pierwszy usłyszałam, że nie posiadam kwalifikacji - wspomina z goryczą pani Grażyna. - Dyrektor zarzucił mi brak przygotowania pedagogicznego. Dla świętego spokoju ukończyłam więc studium pedagogiczne w śląskim ODN.
I może wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że właśnie do szkół zaczął wkraczać niż i dla pani Grażyny zabrakło etatu. Nie znalazła go też w sąsiednich szkołach. Dopiero po trzech latach zaoferowano jej miejsce nauczyciela techniki w osiedlowej podstawówce w pobliskim mieście powiatowym. Przestudiowała programy i uznała, że sobie poradzi. W końcu na SGGW uczyła się mechanizacji, elektryfikacji, budownictwa, a kiedyś "po drodze" ukończyła nawet kurs hafciarski. Marzyła jednak o uczeniu biologii, bo czuła się do tego w pełni przygotowana.
Jednocześnie zaczęła myśleć o mianowaniu, zapewniającym zawodowe bezpieczeństwo. Aby mogła je uzyskać, potrzebna była dwukrotna ocena pracy, a to w świetle obowiązujących wówczas przepisów było niemożliwe z powodu braku kwalifikacji Urszulikowej do nauczania techniki. Jakoś jednak jej się to udało i nawet mogła się pochwalić dobrą oceną.
- Trochę to mnie uspokoiło - zauważa pani Grażyna - i wystąpiłam do dyrektorki o mianowanie.
Otrzymała jednak odpowiedź odmowną. Poprosiła o pomoc organ prowadzący oraz śląskiego kuratora. W gminie usłyszała, że niepotrzebni im nauczyciele po SGGW, bo pewnie się tam uczy gotowania, a oni mają swoich i to z pełnymi kwalifikacjami. Kurator utrzymał w mocy decyzję dyrektorki, ale zaznaczył w piśmie, że to ona właśnie "może uznać ukończony przez Panią kierunek za zbliżony do nauczanego przedmiotu".
Niestety, dyrektorka była nieugięta i dzień 6 kwietnia 2000 roku, kiedy to weszła w życie znowelizowana ustawa oświatowa i Karta Nauczyciela, wprowadzające zupełnie nowe zasady awansowania nauczycieli, zastał panią Grażynę jako stażystę z trzynastoletnim wówczas stażem pedagogicznym.
- Myślałam, że to pomyłka - żali się Urszulikowa. - Dlatego zaczęłam pisać, gdzie się dało, bo postępowanie dyrektorki odebrałam jako szykany.
Korespondencja z urzędami - od organu prowadzącego, przez kuratorium do ministerstwa - nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. We wszystkich pismach dowodzono, że nie spełnia warunków do mianowania. Bo wprawdzie można by uznać jej kwalifikacje do nauczania biologii, ale w szkole nie uczyła tego przedmiotu nawet na połówce etatu i to przez wymagane przepisami 4 lata. Natomiast technikę - uświadomiono po raz kolejny pani Grażynie - wykładała nie posiadając odpowiedniego wykształcenia.
W grudniu(!) 2001 roku Urszulikowa otrzymuje od dyrektorki pismo, że może rozpocząć staż na nauczyciela kontraktowego. Niemal jednocześnie uznane zostają jej kwalifikacje do nauczania przyrody, którą prowadziła od początku roku szkolnego 2001/2002w wymiarze 13 godzin tygodniowo. Staż zostaje przerwany, ponieważ zgodnie z przepisami powinien być otwarty we wrześniu. Jak twierdzi zainteresowana, w jej teczce akt osobowych nie ma śladu oczywistej pomyłki dyrektorki. W rezultacie dopiero rok później Urszulikowa uzyskuje stopień nauczyciela kontraktowego i 1 września 2003 r. rozpoczyna staż na mianowanego. Co ciekawe zbiegło się to ze zmianą na stanowisku dyrektora szkoły.
Zdaniem Urszulikowej nie wszystko jednak jest w porządku. Kiedy mówi o ostatnich ośmiu latach pracy, twierdzi, że ma je wyjęte z życiorysu, bo została oszukana i skrzywdzona. Podstawiono jej wprawdzie drabinę ze stopniami awansu, ale z połamanymi szczeblami. Pyta więc, dlaczego jej kwalifikacje oceniane były zawsze zaocznie i nikt się nie zainteresował, czego tak naprawdę nauczyła ją SGGW i czy przygotowało ją do uczenia techniki? W takich przypadkach dobrą praktyką dyrektorów szkół było korzystanie z zaświadczeń wystawianych przez uczelnię. Szefom pani Grażyny takiej dobrej woli zabrakło. Nauczycielka nie ukrywa, że proponowano jej zrobienie studiów podyplomowych, ale takich kierunków, które już ukończyło kilka koleżanek. I dodaje, że nie poszła na przyrodę, bo po akademii rolniczej ma uprawnienia do jej nauczania. Argument o tym, że współczesny nauczyciel choćby tylko dla własnego bezpieczeństwa powinien być "wielokierunkowcem", jakoś jej nie przekonuje.
Wandę Naumowicz, od roku dyrektorkę podstawówki zatrudniającej Urszulikową, dziwi, że pani Grażyna nie skorzystała z możliwości przekwalifikowania się, choć poprzedni dyrektorzy ją do tego namawiali. Gdyby nie była tak uparta, dziś jej sytuacja awansowa byłaby zapewne inna.
-Przypuszczam, że przeszkodziła jej głęboka wiara w wartość posiadanego dyplomu, skądinąd dokumentu o ogromnym znaczeniu - stwierdza dyrektorka i dodaje, że nie potrafiłaby wskazać Urszulikowej konkretnego kierunku studiów podyplomowych, który na 100 proc. gwarantowałby jej zatrudnienie. Niż demograficzny wycina nawet bardzo dobrych nauczycieli, a do takich pani dyrektor zalicza Urszulikową, która realizuje wiele ciekawych pomysłów, nawiązuje współpracę z klubami przyrodniczymi w całej Polsce. W ogródku przyszkolnym powstaje dzięki niej miniarboretum, a wiele lekcji odbywa się na terenie blisko położonych rezerwatów przyrody. - Ale w ciągu pięciu lat liczba oddziałów zmniejszy się z dzisiejszych 14 do zaledwie 6! - martwi się dyrektorka. - Poza tym w szkole pracuje nauczycielka mianowana, podobnie jak Urszulikowa, absolwentka uczelni rolniczej, która jednak była mniej uparta i ukończyła studium podyplomowe z przyrody. Jak dotąd nie protestuje, że ma tylko 9 godzin tego przedmiotu, bo chce pomóc koleżance w dokończeniu stażu. Ale kiedyś może się upomnieć o pełen etat. Co wtedy? Jak z żalem zauważa dyrektorka, pewność zatrudnienia Urszulikowa może więc mieć co najwyżej do czasu ukończenia stażu na nauczyciela mianowanego, a więc przez najbliższe dwa lata.
MARIA AULICH
|